„Małomiasteczkowy”. Wady i zalety życia w niewielkiej miejscowości
Czym jest „małomiasteczkowość”? Synonimem nudnej i szarej egzystencji, czy miejscem, w którym da się żyć spokojnie, a nawet twórczo? O to redaktor „Ech Izerskich” zapytał różnych mieszkańców „małomiasteczkowych” miejscowości Pogórza Izerskiego. W tekście wypowiadają się mieszkańcy Zawidowa, Lubomierza, Lwówka Śląskiego, Nowogrodźca, Pławnej, Olszyny. Zobaczcie, co sądzimy o życiu w małych miejscowościach.
Piosenka D. Podsiadły sprowokowała redaktora gazety „Echa Izerskie”, Cezarego Wiklika, do refleksji o małomiasteczkowości, bo na Pogórzu Izerskim małych miasteczek, bądź miejscowości, które nominalnie mają status wsi, ale strukturę zabudowy – „małomiasteczkową” jest sporo.
Dla przykładu – biorąc pod uwagę tylko niektóre z nich to: Wleń i Lubomierz, mające ok. 1.800 mieszkańców, Mirsk (4025), Zawidów (4232), Olszyna (4.739), Świeradów (4.554), czy Nowogrodziec (4.244) i Leśna (4.752). W tym towarzystwie Gryfów Śląski i Lwówek Śląski stanowią niemal metropolie, bo mają odpowiednio 7.128 i 8.895 mieszkańców. A trzeba jeszcze wziąć pod uwagę, że istnieją miejscowości takie jak Sulików, czy Pobiedna, nie wspominając już o Złotnikach, które swego czasu – krócej, czy dłużej – też były miastami, choć z tym statusem pożegnały się niekiedy bardzo dawno. Sulików (1.958), Pobiedna (1.187), Złotniki (197). Wszystkie one mają elementy miejskiej (małomiasteczkowej) zabudowy, w większości mają swoje rynki (wyjąwszy Świeradów-Zdrój, czy Olszynę). Można powiedzieć, że nawet malutkie Złotniki mają i rynek, i nawet Ratusz stojący pośrodku tego placu. I choć plac jest okazały, to ciągi kamieniczek wokół mocno podupadły, a ratusz wali się w gruzy od kilku dekad i jest nie do uratowania.
Dąbrowa Górnicza – to miasto ponad 115 tys. mieszkańców, więc jeśli D. Podsiadło śpiewa tę piosenkę o swoim mieście, to o czym ma śpiewać mieszkaniec choćby Mirska? I czy wspomniana „małomiasteczkowość” jest wyrokiem nudnego dożywocia, czy miejscem, gdzie żyje się spokojnie, a nawet twórczo? – o to spytaliśmy różnych mieszkańców miejscowości „małomiasteczkowych” Pogórza Izerskiego.
Małomiasteczkowość moim zdaniem jest bardziej określeniem stanu ducha i osobowości człowieka, niż jego miejsca zamieszkania – mówi Tadeusz Dzieżyc, szef Lwóweckiego Ośrodka Kultury. – Nie ma znaczenia, czy ktoś mieszka we Lwówku Śląskim, czy Lubomierzu, bo dostęp do kultury i placówek kultury zależy od woli każdego z nas, a nie od odległości od teatru, czy opery. W niewiele ponad pół godziny dojadę do dobrej Filharmonii Dolnośląskiej w Jeleniej Górze. W niewiele ponad półtorej godziny – do Opery Wrocławskiej. Jeśli tylko chcę. Mam znajomych we Wrocławiu, odwiedzamy się nierzadko i mogę powiedzieć, że w tamtejszej Operze w ciągu ostatnich trzech lat la bywałem częściej, niż oni, mieszkańcy metropolii. Inna sprawa, że pojęcie „dystansu” jest dziś mocno nieokreślone. Ludzie mieszkający we Wrocławiu i pracujący we Wrocławiu mają z domu do swojego miejsca pracy godzinę drogi samochodem, w jedną stronę, a jak się zdarzą korki, to i półtorej. Ja do pracy na piechotę idę 8 – 10 minut, samochodem jadę sześć, ale bywa i 10 minut, jak się zdarzy zator. To też jest obraz owej małomiasteczkowości. A praca? Jeśli – a taka jest prawda – rozwija się trend pracy w domu przy komputerze, jeśli twórcy mogą sprzedawać swoje dzieła przez Internet, to jeśli ktoś jest dobry, to znajdzie dla siebie rynek w Chinach, choćby mieszkał w Mirsku.
Mamy zresztą swoje własne, lwóweckie przykłady na twierdzenie, że małomiasteczkowość jest pojęciem oderwanym od miejsca zamieszkania. Kiedy jedziemy z naszym „produktem naczelnym” to znaczy z Lwóweckim Latem Agatowym i organizujemy wystawy kamieni ozdobnych w wielkim Szczecinie, Wrocławiu, czy tp., to w tamtych miejscach my jesteśmy potentatem „w sprawie”, jesteśmy dla naszych gospodarzy autorytetem, mającym w dorobku ponad 20 lat doświadczeń i wystawców z Chin i Azji. To prawda, że wystawy kamieni we Wrocławiu odbywają się w przesławnej Hali Stulecia, a u nas – w Rynku i w Sali Mieszczańskiej Ratusza, ale to my mamy w gronie wystawców Chińczyków, czy Azjatów, a nie oni.
Małomiasteczkowość? – zastanawia się nasz rozmówca z Lubomierza, proszący o anonimowość, co uszanowaliśmy. – To dla mnie pojęcie oderwane od miejsca zamieszkania, niemniej istotne w sporym stopniu w sposobie postrzegania świata. Nie wiążę tego z adresem, a z potrzebami. Nie lekceważyłbym jednak utrudnień, wynikających z odległości od centrów życia. W niektórych przypadkach te trudności są wręcz nie do pokonania. Miałem dwóch znajomych, obaj nieźle fotografowali w czasach, kiedy to trzeba było umieć zrobić, to znaczy w okresie aparatów analogowych. Jeden mieszkał w małym mieście, drugi – w Warszawie. Ten drugi „załapał się” kilka razy przypadkowo na jakieś bankiety, pokazy mody, miał szansę dotrzeć szybko do wydawnictwa, czy redakcji. A że miał talent, to udało mu się trochę sprzedać, zdobyć zlecenia… Dziś jako uznany fotograf mody jeździ po całym świecie, bo szanujący się stylista, jak już zrobi wstrząsający wzór kostiumu kąpielowego bikini, to chociaż tego kostiumu w zasadzie nie widać, tak mało materiału zużyto na jego uszycie, to ten wzór musi być pokazany na modelce na plaży w Malediwach, czy nad Morzem Czerwonym. Miał szczęście i ujawnił talent we właściwym momencie. Ale… muszę też przyznać, że inny mój znajomy, także fotograf mieszka w mieście wielkości Gryfowa Śląskiego i jest wziętym fotografem sportów zimowych. Sam jeździ na nartach, więc dociera w miejsca, do których „zwykły” fotograf nie dojdzie. A że ma talent do szukania dynamicznych, atrakcyjnych ujęć, to angażowany jest do takich sesji w Szwajcarii, we Włoszech, czy w Austrii. Można powiedzieć, że czasami mieszkanie w większym mieście dodaje kilka punktów szans, ale nie przesądza o sukcesie.
Najbardziej wyrazistym przykładem tego, że małomiasteczkowość nie jest ciężarem, jeśli człowieka nie hamują kompleksy jest mieszkaniec Pogórza Izerskiego, a dokładnie – Pławnej Dolnej, to znaczy Dariusz Miliński. Autor ponad 200 wystaw swoich obrazów, znany ze swoich prac w wielu krajach nie tylko Europy, przyjaciel wielu artystów, performer, twórca spektakli teatrów ulicznych… Miał szansę, którą otrzymał od prof. Bardiniego, mecenasa młodych, nieznanych artystów, bowiem został skierowany do Paryża na roczne stypendium. Mógł zostać.
– Ale po co? – powiedział kiedyś zapytany o to, dlaczego nie poszukał miejsca dla siebie nad Loarą. – Ja jestem stąd, dokładnie z Sobieszowa. Tu mam swoje inspiracje, swój świat. Tu najlepiej pracuje moja wyobraźnia. Tu o czwartej rano pieje kogut, który mnie wprawdzie wkurza do białości, bo zdarza się, że chętnie bym pospał, ale ten kogut wprowadza jakiś rytm dnia. Wstaję wcześnie, maluję. Potem zbieram się i robię coś, co lubię. I znowu maluję. To do mnie przyjeżdża „cały ten Paryż”, ludzie, którzy są zdolni, ale nie mieli szczęścia. Ja je mam. W Pławnej. To nawet nie jest miasteczko, a wieś, ale ten promocyjny anons, który wystawiłem, gdy tu przyjechałem, że „Pławna to miejsce magiczne” jest wyjątkowo prawdziwy. Nikt nikogo nie udaje. Nikt nie jest lepszy, niż jest, bo sąsiedzi i tak widzą, jaki jest naprawdę, więc nie ma sensu udawać. Jest miejsce na złe charaktery, i na bardzo dobrych ludzi. A tych „złych” nie ma wcale tak wielu, czasami okazuje się, że oni potrzebują choćby malutkiego zrozumienia i akceptacji, a szybko stają się lepsi. Jeśli chcę, to wyjeżdżam na narty do Austrii, ale nieczęsto mi się chce. Mam swoją sporą rodzinę, swoje oazy. Jak chcę hałasu, to jadę do dużego miasta, co bywa też przyjemne, jeśli nie trwa za długo. Bo moje miejsce jest tutaj, między starymi domami, które lubię rozbierać i układać na nowo, pozostaję pod urokiem izerskich domów szachulcowych i przysłupowych, starych desek, starych belek i wszystkich tych zapachów w Pławnej.
Olszyna – miejscowość z historią. Od niedawno miasto, to znaczy miasteczko. Kilkakrotnie mieliśmy okazję rozmawiać z burmistrzem, Leszkiem Leśko i nie sprawiał wrażenia pokrzywdzonego przez los przez to, że mieszka w niewielkim mieście, będącym jeszcze niedawno wsią. Podobnie było w historii – to przecież z Olszyny wyjechał wynalazek, który zrewolucjonizował „świat obiadów”, czyli …składany stół! Szeroko pisaliśmy to tym w poprzednim numerze „Ech”, informując o działaniu jednego ze stowarzyszeń w sąsiedniej Olszynie Dolnej, promującym hasło „Olszyna – wioska na stole”. Dziś w miasteczku nie ma już OFM (Olszyńskich Fabryk Mebli), ale – w odróżnieniu od wielu wielkich miast – budynki tej fabryki nie zostały zdewastowane, a służą innym profilom innej produkcji. – Nie stać nas na to, żeby marnować dorobek wielu pokoleń – mówi burmistrz L. Leśko. – W małym mieście wszystko widać, więc każdy przykład marnotrawstwa też byłby dobrze widoczny. Mamy za wiele prawdziwych potrzeb, żeby pozwalać na niezainteresowanie majątkiem. Nie mamy dostępu do wielomilionowych dotacji, ale wiemy, jak dobrze gospodarować tym, co mamy. I mnożyć nasz majątek, nie trwoniąc żadnej ku temu okazji.
– Usłyszałam kiedyś taką sentencję – mówi Agnieszka Roczon z Zawidowa – „w dużym mieście można więcej zobaczyć, a w małym – więcej usłyszeć”. Może to nie jest wyjątkowo precyzyjne, ale w części daje odpowiedź na pytanie. Kiedy ktoś na spokojnie zastanowi się, czy wygodniej mu jest żyć w Zawidowie, czy w Nowym Jorku, to – jeśli jest uczciwy i przeanalizuje wszystkie „za” i „przeciw”, to pewnie przeżyje co najmniej chwilę zawahania. Jeśli chciałabym wsiąść na rower i pojechać do Czech, to taka „wyprawa” zabierze mi dokładnie… 2 minuty. Do Niemiec mam trochę dalej, ale bez żadnych problemów odwiedzę w jednym dniu oba te kraje i zdążę wrócić do siebie na kolacje. Mieszkaniec Warszawy będzie półtorej godziny wyjeżdżał z miasta…
W małym mieście wszyscy się znają, co ma swoje dobre, chociaż miewa i złe strony. To miłe, kiedy ktoś nie całkiem znajomy, odkłoni się, uśmiechnie. W dużych miastach sąsiedzi z jednej klatki się nie znają. Można się więc tutaj po prostu czuć bezpieczniej, chociaż ludziom, którzy chcieliby być całkiem anonimowi może w małych miastach być ciasno. W małym mieście każda inwestycja jest przedmiotem zainteresowania, czasami dumy, niemal wszystkich. Jest dostrzegana, bo „nasza wspólna”. Oczywiście, że zawsze zdarzy się ktoś, komu się nic nie podoba, ale to jest rzadsze. A duże? Z jednej strony to „place nieustannej budowy”, bo pieniędzy wielkie samorządy mają sporo, ale radości z tych inwestycji jest nieporównanie mniej. Zresztą z naprawdę wielkich, jak stadiony, korzystają częściej przyjezdni, niż sami mieszkańcy. W małych łatwiej jest skupić ludzi wokół inicjatyw lokalnych. Oczywiście, muszą być „trafione” i potrzebne, ale tu się liczy złotówki i nikt nie wywala fortun na jakieś głupoty, choćby dlatego, że tych fortun tu nie ma. Ludzie są szybciej i dokładniej rozpoznawalni, więc nie uchowa się za długo jakiś pozer. -Ludzie zakochują się obecnie w „slow food”, „flow land”, czy podobnie niespiesznych zajęciach, ale żeby po to sięgnąć w dużych miastach, to… trzeba wyjechać do małych! W dużych to się po prostu nie zmieści, żadne „slow” i flow” nie ma szans, pomimo najprawdziwszych tęsknot za nimi.
– Oczywiście – przyznaje A. Roczon – są sprawy, które w dużych miastach można załatwić szybciej – dostęp do lekarza, elitarnych szkół, do wielkiego sklepu (choć placówki handlowe wielkich sieci zaglądają już do małych miast). Konkludując – samochód i Internet zrewolucjonizowały przestrzeń, dystans i możliwości, jeśli w ogóle można mówić o małomiasteczkowości, jako czymś gorszym, to tylko w sferze mentalności.
– Mieszkania w niewielkim mieście – powiedziała nam rozmówczyni z Nowogrodźca – nie można oceniać jednoznacznie, ma ono swoje plusy i minusy. Nie umiem tego ocenić tym bardziej, że w wielkim nie mieszkałam, ale też nie zamierzam się wyprowadzać, nie mam takich marzeń. To, że w małym mieście wszyscy się znają jest pewną uciążliwością, jednak też ma trochę zalet. Łatwiej o plotkę, ale też łatwiej ją zdementować. Zresztą… w czasach, kiedy internetowy hejt tak bardzo się rozpowszechnił i tak bardzo może skrzywdzić ludzi, to „małomiasteczkowa plotka” wydaje się być relatywnie mniejszą uciążliwością. Kiedy jadę, choćby na kilka godzin, do większego miasta, czuję się później znużona zgiełkiem. Pewnie można się do tego przyzwyczaić, ale czy koniecznie trzeba się przyzwyczajać do negatywów. Małe miasta podlegają krytyce głównie z powodu trochę naciąganej teorii o tym, że w nich ograniczony jest dostęp do placówek kultury. Akurat w Nowogrodźcu chyba nie można na to narzekać, podobnie jak i na imprezy. Festiwal muzyki Schnabla jest imprezą, która ściąga do nas widzów z wielu miejscowości. A ponadto – Święto Chleba w Milikowie, Peczenica w Gościszowie, Jarmark Garncarski „Wielki Garniec nad Kwisą” (w tym roku 16 – 17.08.) i in. to okazje do naprawdę dobrej rozrywki i relaksu. Oddany właśnie nowy obiekt ośrodka kultury pozwala na większy rozmach i łatwiejszą logistykę różnych przedsięwzięć, więc niewykluczone, że będzie ich więcej. A jeśli ktoś bardzo chce, to wyjazdy do Bolesławca, czy Zgorzelca nie zajmują nawet pół godziny, to chyba mniej, niż w granicach choćby Wrocławia. Czy to jest miara „ograniczenia dostępu”?
– Małomiasteczkowość jest bardzo interesującym zjawiskiem, a piosenka Dawida Posiadły zawiera kilka fantastycznych wersów – powiedział burmistrz Gryfowa Śląskiego, Olgierd Poniźnik. – Dla przykładu: „jadę do domu sam…”, to zdanie świetnie ilustrujące relacje międzyludzkie. Niektórzy, goniąc za mirażami wielkomiejskości, zostają w dużych miastach, w których czują się trochę zagubieni, choć czasami zgrywają chojraków, inni wracają, uznając, że taki wyjazd jest jak scenka z klipu do tej piosenki, o przesadzaniu dużego drzewa. Takie drzewa rzadko się przyjmują w nowych miejscach, jak ludzie… Ale to prawda, że są plusy i minusy małych miast. Do plusów zaliczam, że można tu znać wszystkich i wszystko, że blisko się ma rodzinę i przyjaciół, że życie jest tańsze. Gdyby w Gryfowie ktoś proponował kawę za 12 zł, to miałby problem ze sprzedażą, a w Warszawie to jest bardzo umiarkowana cena. I spokój, cisza, bliskość zieleni… to walory małych miasteczek. W kwadrans mogę pojechać do swego domu rodzinnego na wsi i z godzinkę pokosić, co mnie uspokaja. W dużym mieście kwadrans wyjeżdżałbym z parkingu…
– Ale… – kontynuuje O. Poniźnik – są i minusy. To brak rozrywek „na wyciągnięcie ręki”, tutaj spontanicznie niewiele da się zrobić. A z punktu widzenia burmistrza – spory kłopot z poszukiwaniem inwestorów, którzy szukają łatwej podaży rąk do pracy, a z drugiej strony – prawdziwy problem ze znalezieniem pracy ludzi z niższym wykształceniem, którzy zawsze gdzieś w dużym mieście by się zaczepili. Ale to wszystko nie oznacza, że „małomiasteczkowość” jest bagażem nie do uniesienia. To po prostu inny styl pracy i życia. Nie gorszy, nie lepszy. Inny. Tu też – kończy O. Poniźnik – zdarzają się sytuacje, których w większym mieście nie mają prawa zaistnieć. „Jak to dobrze, że pana spotkałem” – słyszę czasami w sklepie, bo ktoś chce mi na coś się poskarżyć. Albo zaprowadzić do miejsca, w którym – jego zdaniem – dzieje się niedobrze. Przecież nikomu nie powiem, że jest godzina 18 w środę, a ja przyjmuję interesantów w poniedziałki o godz. 13.00. Idę, oglądam, przyjmuję uwagi… Takie spotkania uliczne to bardzo dobry sposób na poznawanie problemów miasta, takich widocznych tylko z „poziomu chodnika”. W urzędzie, za biurkiem, otoczony sekretariatami, specjalistami, itp. prezydent dużego miasta tylko z rzadka może sobie pozwolić na przypadkowe spotkanie przy półkach z serem, czy wędliną. W mniejszych jest to niemal codzienność. A z czasem tekst: ‘jak to dobrze, że pana spotkałem” – zaczyna być przyjemny, bo to oznacza rodzaj zaufania.
Tekst: Cezary Wiklik
Foto: Cezary Wiklik, UMiG w Lubomierzu, w Lwówku Śląskim, polskieszlaki.pl